We wrześniu 2012 roku mój mąż zrobił mi niespodziankę i na rocznicę ślubu kupił bilet do NY. Szczerze? Poszedł trochę na łatwiznę, wiedział, że taki prezent na pewno mi się spodoba. W każdym razie, dał mi go na 5 dni przed wylotem, spakowałam się w godzinę 😉
Bardzo ciepły i słoneczny dzień, wysiadłam z metra linii R na stacji 5th Ave i maszeruję do Saksa. Mimo niewyspania – przyleciałam wieczór wcześniej, posiedzieliśmy z przyjaciółmi do późna, położyłam się pewnie ok. 9 rano polskiego czasu, więc dla mnie poprzedni dzień miał z 35 godzin, gęba mi się śmieje i zmęczenia nie czuję.
Jest przedostatni dzień New York Fashion Week, na Piątej Alei mijam sporo modelek w makijażu i z fryzurami z pokazów. Zbliżam się do Saksa i z przeciwka idzie długonoga blondynka. Bardzo zgrabna. Oczywiście gapię się na nią. Jezu, to jest przecież Victoria Silvstedt. Kiedyś, wstyd się przyznać, oglądałam głupkowaty reality show z nią. Na żywo nie wygląda tak plastikowo, wygląda naprawdę dobrze, każdy się za nią ogląda. Uśmiecham się pod nosem do siebie, taaa… taki jest właśnie Nowy Jork, nigdy nie wiesz kogo spotkasz. Koduję, że powinnam potem zajrzeć pod Lincoln Center i zobaczyć, co się tam dzieje. Może jeszcze kogoś zobaczę?
Wchodzę do Saksa, rozglądam się za koleżanką, z którą się umówiłam. Tak, wiem, są lepsze miejsca na zakupy na Manhattanie, ale przyszłam wymienić torebkę, którą mi przysłali, a zamówiłam ją jeszcze z Polski, bo się połaszczyłam na kupon rabatowy. Przysłali zupełnie inna torebkę i przyszłam z reklamacją.
Widzę koleżankę, podchodzę. Chcemy się jeszcze rozejrzeć na dole. Dział kosmetyczny w Saksie robi wrażenie. Jest pięknie i pachnąco, i luksusowo, a nam luksus nie przeszkadza.